Pierwsza wyprawa z synem w stylu bikepackingowym

Autor: Bartosz Huzarski

Nie mogło się to lepiej poskładać w całość. Wygrana Kasi Niewiadomej w kobiecym Tour de France i mój męski wypad na dwa dni w stylu bikepackingowym z dziewięcioletnim synem.

Trzy etapy jako kibic i obserwator na naszym narodowym Tour de Pologne, a później przed telewizorem śledzenie losów TdF Femmes i mamy kolejne impulsy do megazajawki na kolarstwo. Choć Wiktor już od kilku lat regularnie ćwiczy, to ten tydzień był dla niego ogromną motywacją. Dlatego planowanie trasy na nasz pierwszy wspólny bikepacking musiało jakoś do tego nawiązywać. Dużo słyszałem i czytałem o Velo Dunajec. Znam te tereny z wyścigów – zarówno tych, w których jechałem sam, jak i tych, które oglądałem. Nie bez znaczenia był tutaj aspekt Kasi i jej rodzinnych stron, czyli Ochotnicy Górnej, która musiała znaleźć się na naszej trasie.

Z pakowaniem rowerów na tę ekscytującą i zarazem wymagającą wyprawę poszło sprawnie, podróż też była przyjemna, choć czuć było w powietrzu lekki strach przed dystansem, jaki mieliśmy do pokonania. Pierwszego dnia było to pięćdziesiąt kilometrów. O dwadzieścia więcej niż kiedykolwiek w życiu przejechał Wiktor, ale mieliśmy na to pół dnia oraz, w razie kryzysu, linkę holowniczą. Samochód zostawiliśmy pod stacją PKP. Jest tam duży parking, na którym było sporo wolnych miejsc, więc śmiało mogę polecić to miejsce. Wyruszyliśmy w kierunku Dunajca i trasy Velo Dunajec, która rozpoczęła się po około trzech kilometrach przeprawy przez miasto. Początek był płaski, poprowadzony wzdłuż rzeki, oczywiście ścieżką rowerową. Szło gładko i szybko. Schody jednak zaczęły się po około dziesięciu kilometrach, gdy rozpoczął się podjazd od mostu na Dunajcu do Przełęczy Knurowskiej, która jest jednocześnie ostatnią wspinaczką na szlaku Kasi Niewiadomej — Ochotnica Challenge. Wjechanie na górę zajęło nam blisko godzinę, ale daliśmy radę o własnych siłach. Później czekał nas bardzo długi zjazd przez Ochotnicę Górną i Dolną. Po drodze obiad i chłodna lemoniada podbudowały morale Wiktora i dodały sił na ostatnie kilometry tego dnia. Zjazd do Dunajca był miły, głównie dlatego, że zazwyczaj zjazdy do takich należą, więc kilometry leciały szybko, a po drodze jeszcze szumiała nam Ochotnica, która na wysokości miejscowości Talafusy wpada właśnie do Dunajca. Tam też pojawiły się ścieżki rowerowe i płaska trasa do Krościenka nad Dunajcem, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg.

Krościenko nad Dunajcem dysponuje całkiem pokaźną listą atrakcji sportowych i turystycznych. Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu, to, oprócz pumptracku, chętnie byśmy z nich skorzystali, jednak byliśmy zmęczeni po pierwszym dniu, a przed sobą mieliśmy jeszcze dłuższą wyprawę zaplanowaną na dzień drugi. W Krościenku, zaraz obok wspomnianego pumptracku, jest fajny park linowy z trasami dla dzieci i wariantami o różnym stopniu zaawansowania dla dorosłych. Jest też oczywiście rafting, czyli spływy Dunajcem, zarówno w pontonach, jak i w kajakach, oraz spływy rzeką w drewnianych łodziach flisaków. Do tego zewnętrzna siłownia połączona ze strefą zewnętrznych aktywności oraz kilometry ścieżek pieszych i rowerowych. Bezpośrednio przy Dunajcu jest też pole campingowe, więc dla miłośników podróży z namiotem Krościenko również ma coś w ofercie.

My żegnaliśmy się z tym miejscem z lekkim smutkiem, ale też wielką nadzieją na kolejne magiczne kilometry trasy Velo Dunajec, szczególnie te poprowadzone przez Pieniński Park Narodowy. Praktycznie od samego miejsca naszego noclegu prowadziła nas ścieżka rowerowa. Był niedzielny poranek, a ruch okazał się już całkiem spory, co podziałało motywująco na Wiktora, więc mieliśmy doskonałe tempo. Co chwilę jednak przystawaliśmy, żeby zrobić zdjęcia, bo pamiątki są najważniejsze i chętnie takie zbieramy. Było przyjemnie chłodno, więc chcieliśmy przejechać jak najwięcej, bo około południa temperatura miała przekroczyć trzydzieści stopni Celsjusza.

Pieniny są genialne! Trasa Velo Dunajec poprowadzona jest bezpośrednio przy Dunajcu, nad głowami strzelają co chwilę pionowe, lśniące w słońcu skały. Tak pisał o tych górach Wincenty Pol w 1867. I łodzie flisaków, dziesiątki łodzi flisaków płynących z biegiem rzeki – to robiło ogromne wrażenie. Jadąc raz po polskiej, raz po słowackiej stronie Dunajca, dotarliśmy pod zamek Niedzica, gdzie rozpoczęła się genialna ścieżka okalająca Jezioro Czorsztyńskie. My z uwagi na ograniczony czas pokonaliśmy tylko południową jej część, która, choć mocno oblegana przez rowerzystów, była bardzo urozmaicona. Liczne podjazdy i zjazdy sprawiły, że świetnie się tam bawiliśmy, a kilometry leciały szybko, choć czuć już było upał w powietrzu.

Tę trasę spokojnie można by było podzielić na trzy dni. Jadąc z mniejszym dzieckiem, można śmiało zaplanować dwa noclegi. Jeden gdzieś w Ochotnicy Dolnej, drugi między Pieninami a zamkiem Niedzica, a na ostatni dzień zostaje przejazd brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego i wzdłuż Dunajca do Nowego Targu. Nam w drugi dzień wyszło sześćdziesiąt kilometrów i, szczerze mówiąc, największym problemem był upał. Wiktor okazał się bardzo wytrzymałym podróżnikiem i świetnie poradził sobie z dystansem, ale ostatnie dziesięć kilometrów było już ciężkie, choć bardzo malownicze. Jak się w takim razie ratowaliśmy przed większym kryzysem? Oczywiście lodami i moczeniem nóg w Dunajcu 😊

Artykuł powstał we współpracy ze skoda-auto.pl