Czesław Lang do światowego kolarstwa wjechał rowerem swojej mamy

Autor: WeLoveCycling

Wicemistrz olimpijski, pierwszy zawodowiec, wielki propagator kolarstwa. W debiutanckim  wyścigu wystartował na rowerze marki Ukraina, a na Tour de France świętował specyficzne sukcesy, o których dziś niewielu pamięta. Czesław Lang w specjalnym wywiadzie dla We Love Cycling opowiada o wyższości kolarstwa nad piłką nożną, olimpijskim boju z Rosjanami, organizacji Tour de Pologne i wielkim kolarskim potencjale, który drzemie w Polakach. Zapraszamy!

To prawda, że dla dobra polskiego sportu został pan niespełnionym piłkarzem?

– (śmiech) No tak, całe moje dzieciństwo to była piłka nożna. Bez piłki w ogóle się nie ruszałem. W sumie jako jedyny we wsi ją miałem, więc jak ktoś chciał pograć, to u mnie była zbiórka. Każda przerwa w szkole, czas po lekcjach – non stop była piłka nożna. I to się później przydało w kolarstwie, w końcu człowiek cały czas się ruszał.

No to kolejne pytanie z cyklu prawda/fałsz. Czy to prawda, że to szwagier wciągnął Pana w kolarstwo?

– Tu akurat muszę zaprzeczyć, bo wciągnął mnie Wyścig Pokoju, w którym jechali Szurkowski czy Szozda. Wówczas ich oglądałem, a później razem startowaliśmy w wyścigach. Media mnie w to kolarstwo strasznie wciągnęły. Te hasła: Halo, halo, tu helikopter, Wyścig Pokoju… Każdy młody chłopak chciał wtedy być kolarzem. A szwagier? Powiedział mi jak się zapisać do Małego Wyścigu Pokoju. Mówił, że jak będę dobry, to wezmą mnie do klubu i tak się stało. W sumie to on mną pokierował.

W pierwszym wyścigu wystartował pan na rowerze typu damskiego. Prawda czy fałsz?

– Tym razem prawda (śmiech). Damka marki Ukraina. I to na dodatek był rower mojej mamy (śmiech). Odkręciłem błotniki, bagażnik i wystartowałem. Zająłem drugie miejsce, ale połknąłem bakcyla. Została we mnie ta chęć rywalizacji. Dlatego zawsze podczas organizowania Tour de Pologne robimy Mini Tour de Pologne, bo trzeba pamiętać o dzieciakach, by ich zachęcać. Przecież u nas startowali mały Michał Kwiatkowski, Rafał Majka czy Kaśka Niewiadoma. W tym roku na starcie stanęło prawie 3 tysiące dzieci, a w przyszłym chcemy pójść jeszcze krok dalej.

Rodzice tych dzieci pewnie pamiętają pana podczas Igrzysk Olimpijskich w 1980 r. Jak się Pan czuł, gdy w Moskwie przedzielił Pan na podium dwóch zawodników ze Związku Radzieckiego, zostając srebrnym medalistą olimpijskim. I to w tamtych czasach!

– W Polsce walczyliśmy o niezależność, Kozakiewicz pokazał im swój słynny gest… Wyścig Pokoju był tak popularny, bo można było pokonać Niemca czy Ruska, a wówczas kibice szaleli.

Jest rok 1980, w akcji wyścigu jedna biało-czerwona koszulka i dwie czerwone, uciekamy prawie 130 km… I pytanie: uda się czy nie?! To byli bardzo mocni rywale: Siergiej Suchoruczenkow i Jurij Barinow, a za nami jechał cały świat! Trzeba było uważać i nie dać uciec tym Ruskim. Ale czasem jest dzień, że czujesz, iż wszystko możesz. I dla mnie to był właśnie ten dzień.

Na mecie czuł Pan, że jest bohaterem narodowym?

– Ludzie na pewno to zapamiętali, kogo nie spotkam, to przypomina mi ten finisz. Srebro wygrałem o milimetry… Bohater narodowy? Hmm, wiem, że dałem ludziom wiele radości.

A później było zawodowstwo. Pan był pierwszym Polakiem, który dostał się do zawodowej grupy.

– Byłem w ogóle pierwszym kolarzem z bloku wschodniego.

To był duży przeskok?

– To było takie marzenie jak lot na Księżyc. Nieaktualne były już te wszystkie zakazy ustrojowe i hasła, że sport uprawiamy tylko jako hobby, bez zarabiania pieniędzy. To był szok, niesamowita zmiana. Zawodowstwo to jeden z największych celów, które udało mi się zrealizować.

Jako zawodowcowi indywidualnie zabrakło Panu jednego – sukcesu na Tour de France.

– Występowałem we włoskich grupach, a oni nie lubili Tour de France. Jeździliśmy tam jak na ścięcie. Ale z Lechem Piaseckim i tak osiągnęliśmy sukces, bo wywalczyliśmy dla niego koszulkę lidera, a jako drużyna byliśmy na podium… Ale wie Pan co, jak tak sobie pomyślę, to jednak miałem sukcesy na Tour de France.

Jakie?

– Prawie cała moja drużyna – Carrera – wycofała się, a ja z Giancarlo Perinim dojechałem do mety. My we dwóch, a za nami całe ekipa masażystów, mechaników, pełen zespół… Główny sponsor prosił nas, żebyśmy dojechali, bo to byłby wstyd, gdybyśmy się całą ekipą wycofali. To byłby koniec.

I mam też drugi sukces – zawsze na Tour de France wymyślają jakieś konkursy i plebiscyty. Akurat przemieszczaliśmy się pociągiem i zrobili taką ankietę wśród dziennikarzy, kolarzy, sędziów itd. Wszyscy wybierali najsympatyczniejszego zawodnika peletonu. No i wygrałem (śmiech). Może to nie było osiągnięcie czysto sportowe, ale jako Polak godnie nas reprezentowałem.

Jak Pan wspomina Tour de France?

To komercyjny wyścig. Najważniejsze są media, sponsorzy, a później zawodnicy. Stąd też pewnie ich sukces. Tour de France jest mocno wspierane przez rząd Francji, bo uznają, że to najlepszy sposób na promocję kraju. Na Tour de France jednak nie lubiłem, że badali nas tamtejsi lekarze, mimo że mieliśmy swoich. To było trochę jak komisja poborowa w wojsku (śmiech). Za moich czasów hotele i jedzenie też nie były najlepsze.

A widział Pan trasę Tour de France 2018? Fachowcy mówią, że zapowiada się bardzo poważne ściganie.

– Ludzie dziś inaczej postrzegają kolarstwo. Za moich czasów, gdy kolarze mieli do przejechania ponad 300 km, to na ludziach robiło to wrażenie. Postrzegało się nas jak kogoś wyjątkowego. Jak kierowcę Formuły, kolarz zawodowy to był bóg! Do zawodowstwa trafiało co roku kilku kolarzy, nie było takiej rotacji jak dziś.  To była elita z elity. Te dystanse powodowały, że kibice byli pełni podziwu. Mówili: „Kurde, 300 km, 7 godzin na rowerze”.

Traktowali Was jak herosów.

– No tak to wyglądało. A teraz się to pozmieniało – jest technologia, ludzie mają czas na hobby. Biegają, jeżdżą i na amatorach 200 km nie robi już wrażenia, bo oni też sami są w stanie tyle przejechać. Dlatego podczas organizowania Tour de Pologne koncentruję się na ściganiu, a nie przejeżdżaniu długich dystansów. Musi być walka, tak jak w tym roku! Była dynamika, zmiana koszulek. To było ściganie, a nie jazda. Jeździć na kilometry to sobie mogę teraz ja jako dziadek, a oni powinni się ścigać (śmiech).

A czasem słyszę, że będzie pięć podjazdów, zawodnicy się odgrażają. Oglądałem pierwsze dwa, później zasnąłem, obudziłem się na ostatnich 10 km, a tam dalej jadą Froome z Quintaną, czyli nic się nie wydarzyło. Kibice szukają czegoś innego.

Jak Pan ocenia miniony sezon w wykonaniu polskich kolarzy?

– Idziemy w dobrym kierunku, dyscyplina się rozwija. Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Kaśka Niewiadoma to świetni zawodnicy. Jest duże zaplecze – młodzież, trenerzy. Zaangażowało się też Ministerstwo Sportu, powstało 200 szkółek i program rozwoju kolarstwa. To przyniesie efekty.

A jak się mają amatorzy? Na przykład ci, którzy na co dzień tylko dojeżdżają rowerem do pracy.

–  Super! Według ostatnich badań prawie 10 milionów Polaków stwierdziło, że jeździ na rowerze, bo to im sprawie radość. Drzemie w nas wielki kolarski potencjał!

(źródło zdjęć: Szymon Gruchalski, Tour de Pologne)