JEDEN metr dzielił Polaka od mistrzostwa świata!

Autor: WeLoveCycling

Jeden z czołowych polskich kolarzy przełomu wieku – mistrzostwo świata przegrał o błysk szprychy, bo w sięgnięciu po złoto przeszkodził mu pewien Włoch. Dzisiaj zajmuje się szkoleniem młodzieży, ale dalej lubi rekreacyjnie przejechać 100 km. – Miłość do roweru trwa całe życie – mówi Zbigniew Spruch w specjalnym wywiadzie dla WeLoveCycling.com.

Wicemistrzostwo świata, wygranie Tour de Pologne, zwycięskie etapy w Wyścigu Pokoju, występ na Igrzyskach Olimpijskich. Który ze swoich sukcesów kolarskich ceni Pan najbardziej?

Wicemistrzostwo świata oraz trzecie miejsce w wyścigu Mediolan – San Remo. To specyficzne, wiosenne ściganie, które czasem nazywane jest mistrzostwami świata.

Właśnie, wicemistrzostwo świata… Śni się Panu czasem finisz wyścigu z 2000 roku?

Nie, zdecydowanie nie, bo wiem, gdzie go przegrałem. I nie było to na „kresce”, bo już metr za metą wyprzedziłem Łotysza Romansa Vainsteinsa, który zwyciężył w tym wyścigu. Przegrałem ciut wcześniej, gdy jakieś 250 metrów przed metą Włoch zajechał mi drogę i w pewnym momencie przestałem kręcić. To niestety wystarczyło, żeby po złoty medal sięgnął Vainsteins.

A mógł się Pan lepiej ustawić, wcześniej zaatakować?

– Nie, inaczej nie dało się tego zrobić. Mówię zarówno o sobie, jak i całej naszej ekipie, która wtedy pojechała bardzo dobrze.

O ile meta musiałaby zostać przesunięta, żeby miał Pan złoto?

Metr.

Zaledwie metr?!

– Tak, zaraz za metą wyprzedziłem Vainsteinsa. Powiem więcej – to było nawet mniej niż metr…

To był 2000 rok. Jak od tego czasu zmieniło się kolarstwo?

Za moich czasów drużyna, którą reprezentowałem, składała się z przyjaciół, a bliskich znajomych miało się nawet w peletonie. Teraz każdy zespół jedzie oddzielnie, dla siebie, nie widać wielkich zażyłości. Brakuje pomocy, każdy patrzy na siebie. Kiedyś było inaczej…

A samo zaplecze? Znacznie różni się od tego sprzed 15-20 lat?

Zdecydowanie. My jeździliśmy samochodami, nie było autobusów. Kiedyś nazwę sponsora zespołu pokazywało się tylko na koszulce, teraz widać całą kolumnę firm wspierających. To już wielki biznes.

Polskie kolarstwo przeżywa niezły okres, sporo w światowym peletonie znaczą Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, czy Maciej Bodnar. Jest się kim pochwalić.

– Oczywiście, tylko oni od młodych lat trenowali na Zachodzie, a u nas tylko chwilę. Od dawna jeżdżą w innych krajach, bo tam są sponsorzy i dużo łatwiej zacząć było im karierę kolarza.

A jak zaczęła się Pana przygoda z tym sportem?

– Mój tata był zawodnikiem, więc zaszczepił we mnie pasję do kolarstwa. Zacząłem jeździć jak miałem 13 lat, a dziś dzieciaki na Zachodzie startują w wieku 7-8 lat.

Pierwszy rower był z przełożeniami czy składak?

– Nie, od razu miałem wyścigówkę i to taką dobrą, od taty. Co prawda nie od razu na takich częściach jak jeżdżą zawodowcy, ale może półzawodowcy… To był dobry sprzęt, którym już wtedy mogłem się pochwalić.

Na Pana podwórku porządny rower to też był powód do dumy?

– No jasne, że tak.

Porównywaliście, kto ma ile przełożeń, jak wygląda…

– No oczywiście. U nas mówiło się „ile kto ma przerzutek”, a nie przełożeń (śmiech). Jak my startowaliśmy, to mieliśmy z tyłu pięć przełożeń. Teraz doszło to do 11 – 12, więc trochę się zmieniło.

Tata pchał Pana w stronę kolarstwa, czy szybko połknął Pan bakcyla?

– Jak już go we mnie zaszczepił, to nie trzeba było mnie pchać. Byłem zdyscyplinowany. Jeśli był trening, to starałem się wszystko tak zorganizować, żeby na niego zdążyć. Nie było tak, że mi się nie chciało.

Tour de France, największa impreza kolarska świata, to dla Pana wyścig przeklęty? Startował Pan w nim trzykrotnie i ani razu go nie ukończył.

– Nie kryję, że nie lubiłem tego wyścigu i nigdy jakoś specjalnie się do niego nie szykowałem. Zawsze przygotowywałem się na wiosnę i na Giro d’Italia, bo właśnie to liczyło się dla włoskich drużyn.

Czyli już przed startem zakładał Pan, że nie dojedzie do końca Tour de France?

– Tak, bo nigdy nie lubiłem upałów. Choć oczywiście – jak byłem w formie, to i upał mi nie przeszkadzał. Jednak, gdy jechałem Giro i miałem dużo wyścigów, to w Tour de France zaliczałem tylko parę etapów, by przygotować się do dalszej części sezonu. Nigdy nie nastawiałem się na wynik.

Ale Tour de France to dalej wyścig numer jeden na świecie?

– Oczywiście, że tak. Może nie pod względem trudności, bo cięższa jest Vuelta, a czasem także Giro. Jednak Tour de France ma taką specyficzną otoczkę i jest bardzo dobrze przygotowany medialnie. Numer jeden, jakby nie patrzeć.

Dziś jest Pan prezesem swojego macierzystego klubu – Trasa Zielona Góra.

– Tak, szkolimy młodzież, najmłodsi mają 11 lat.

I ilu 11-latków przychodzi na pierwszy trening?

– Na początku jest ich 20-30, a na końcu zostaje jeden.

Jeden?!

– Niestety, taka jest selekcja. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że to kawał ciężkiej pracy. Myślą, że dostaną rower i będą sobie jeździć po osiedlu, a to tak nie działa.

Wydaje mi się jednak, że Polacy rekreacyjnie jeżdżą coraz więcej.

– Tak, powstaje bardzo dużo ścieżek rowerowych i myślę, że będzie ich jeszcze więcej. Bardzo dużo ludzi jeździ dla rekreacji. Rower jest przecież ogólnodostępny, a to bardzo przyjemna forma aktywności fizycznej, ucieczka od pracy i obowiązków.

A Pan dużo jeździ?

Zimą mniej, ale raz – dwa razy w tygodniu staram się gdzieś wyjechać. Taki przejazd do 100 kilometrów.

Jak już człowiek pokocha rower, to nie jest w stanie go odstawić?

– Czasem przychodzi moment, że jak się jeździ długo i zawodowo, to później na chwilę rower idzie w kąt, jednak po pewnym czasie się do niego wraca. Miłość do roweru trwa całe życie.