Polak na granicy dwóch kolarskich światów. „Różnica jak między Polonezem a BMW”

Autor: WeLoveCycling

Pierwszy zjazd zakończył na śmietniku, a pierwszy rower z klubu otrzymał lekko przyrdzewiały. Wtedy nawet nie marzył o Tour de France, które po latach okazało się… torturą. Wcześniej jednak spotkał go wielki zawód, więc postanowił uciec z komunistycznej Polski. O życiu na granicy amatorstwa i zawodowstwa w specjalnym wywiadzie dla WeLoveCycling opowiada Cezary Zamana, mistrz Polski (1999 r.) i zwycięzca Tour de Pologne (2003 r.).

W Pana czasach wszyscy pewnie chcieli zostać piłkarzami, tymczasem Pan postawił na kolarstwo. Dlaczego?

– Wówczas fantastyczny był Wyścig Pokoju, w końcu propaganda komunistyczna świetnie potrafiła wykorzystać sport. Każdy chłopak na podwórku umiał grać w kapsle i chciał być Ryszardem Szurkowskim, Stanisławem Szozdą czy Olafem Ludwigiem. Ja dodatkowo miałem to szczęście, że pochodzę z Ełku, a tam był klub kolarski oraz wyścig im. Michała Kajki, jednego z największych mazurskich poetów.

Pewnego dnia, przypadkowo, zobaczyłem kolarzy, którzy jeździli po ulicach Ełku. Te szprychy, koła i szum rowerów wbiły mi się w pamięć. To wszystko podsycone jeszcze Wyścigiem Pokoju spowodowało, że rower stał się dla mnie czymś więcej niż fajną jazdą. Wtedy, już w wieku 8 czy 9 lat, kolarstwo zaczęło być dla mnie najważniejszą dyscypliną sportu.

Pierwszy rower pewnie otrzymał Pan z okazji komunii.

– Wcześniej (śmiech). To był rower Bambino lub Bobo, dokładnie nie pamiętam, ale na pewno na literę „b”. Nie miał nawet bocznych kółek, co akurat było bardzo dobre, bo szybko musiałem nauczyć się utrzymywać równowagę. Pierwszy start, zjazd z górki… Utrzymałem równowagę, ale zatrzymałem się na jakimś śmietniku. Później już ten śmietnik omijałem i tak się zaczęło. Na dwóch kółkach umiałem już jeździć, gdy miałem trzy i pół roku..

A pierwszy rower, na którym się Pan ścigał?

– W 1980 r. zapisałem się do klubu kolarskiego LKS Prim Ełk, systematycznie przychodziłem na treningi i otrzymałem lekko przyrdzewiały i o wiele za duży granatowy rower marki Huragan. W sumie, wówczas występowały one tylko w jednym kolorze. Po sumienie przepracowanej zimie, wiosną w nagrodę otrzymałem jeden z dziesięciu nowiutkich rowerów, które miał klub, czyli błękitnego Jaguara, marki Romet. Wówczas to było marzenie wielu chłopców bez względu na ich zainteresowania.

I właśnie tak zaczęła się kariera, która doprowadziła Pana aż na Tour de France. Czy w czasach młodości docierały do Pana jakiekolwiek informacje związane z tym wyścigiem?

– Przez pierwsze lata trenowania w ogóle nie myślałem o Tour de France. Chciałem być kolarzem, ale nawet Wyścig Pokoju nie wydawał się być w moim zasięgu, bo wielu wspaniałych kolarzy w historii mojego klubu nawet nie otarło się o skład reprezentacji biało-czerwonych. Wydawało mi się to także zbyt odległym marzeniem ze względu na liczbę kilometrów, które kolarze muszą tam pokonywać.

Myśli o Tour de France pojawiły się po pięciu latach treningów, gdy dostałem się do szerokiego składu kadry Polski w przełajach. Gdy w 1985 r. w Belgii wystartowałem w wyścigu przełajowym, to zdałem sobie sprawę, że są wyścigi w bloku wschodnim, ale też w zachodnim, i że istnieje coś takiego jak zawodowstwo. Informacje z Tour de France były bardzo szczątkowe i w 1986, czy nawet 1987 r. nawet mi się nie śniło, że już w 1994 r. pojadę w Wielkiej Pętli i jeszcze ją ukończę.

Jak Pan wspomina Tour de France? To było największe wydarzenie Pana kariery?

– Nie, choć wydaje mi się, że byłem pierwszym zawodnikiem z polskim paszportem, który ukończył Tour de France. Lech Piasecki czy Czesław Lang tego nie zrobili, bo zawsze mieli jakieś inne obowiązki. Wielka Pętla to była dla mnie nagroda, która jednak okazała się torturą. To był jeden z najtrudniejszych wyścigów, wycofała się blisko połowa zawodników! Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że już ukończenie Tour de France było wielką sprawą.

Wahał się Pan, czy przejść na zawodowstwo?

– W 1988 r. z kadrą olimpijską byłem na wyścigu w Szwajcarii, na ostatniej próbie przedolimpijskiej. Wówczas jako jedyny z Polaków walczyłem z zawodowcami i z mojej drużyny reprezentacyjnej zająłem najwyższe miejsce, a mimo to dowiedziałem się, że na igrzyska nie pojadę. Całkowicie tego nie rozumiałem i wtedy miałem w głowie już tylko jedno – jak najszybciej opuścić komunistyczne państwo, które wtedy przestało być moim ukochanym krajem.

Rok później emigrowałem, bo między innymi musiałem odrobić obowiązkową służbę wojskową, a nie chciałem reprezentować Legii Warszawa, która budowała swoją markę na powoływaniu do wojska najlepszych zawodników z całej Polski. Mówiąc krótko – dałem nogę z Polski i wylądowałem w wolnym kraju, czyli Stanach Zjednoczonych.

Po kilku miesiącach pracy i zarabianiu dolarów postanowiłem, że jednak wrócę do kolarstwa. Wykupiłem za 50 dolarów licencję kolarza zawodowego, bo w Ameryce prawo do pracy ma każdy i zdyskwalifikowanie mnie jako kolarza przez Polski Związek Kolarski nic nie znaczyło. Ta zawodowa licencja nie mówiła na czym polega kolarstwo zawodowe w Europie, ale dała mi najważniejszą informację – że teraz wszystko w mojej karierze zależy ode mnie.

Przepaść między amatorami a zawodowcami była duża?

– Brakowało nam świadomości tego, czym jest kolarstwo zawodowe. Tego w Polsce nam nie mówiono, czasem tylko sporadycznie się czegoś dowiadywaliśmy. Tymczasem okazało się, że różnica jest jak między Polonezem a BMW (śmiech).

Dziś zajmuje się Pan organizowaniem wyścigów MTB. Skąd taki przeskok?

– To akurat dość proste, bo pochodzę z Ełku. Dziś kolarze zimą przygotowują się w ciepłych krajach, a wtedy klub z Ełku specjalizował się w kolarstwie przełajowym. Pod koniec mojej kariery zawodowej kolarstwo górskie zaczęło się fajnie rozwijać, było dla mnie dużą ciekawostką i okazało się, że to środowisko jest dużo bardziej otwarte niż w przypadku kolarstwa szosowego. Do tego w Polsce mamy wspaniałe otwarte tereny do uprawnia kolarstwa na rowerach górskich.

Czy patrząc z tej perspektywy ma Pan wrażenie, że Polacy coraz bardziej kochają rowery?

– Myślę, że miłość do rowerów w Polsce rozwija się między innymi za sprawą świetnych wyników polskich kolarzy i kolarek. Ludziom w Polsce rower towarzyszy na wielu poziomach – od BMX, przez szosę, rowery trekkingowe, po zwykłe rowery miejskie. Przeszkodą jest jednak klimat w okresie grzewczym, a przede wszystkim jakość powietrza, bo to co się teraz dzieje, to jakaś masakra. Niestety, uważam że będzie to hamowało rozwój jazdy na rowerze przez cały rok, bo ja sam nie polecam jazdy w takich warunkach. Co prawda zimą organizujemy maratony, ale robimy to w lasach, gdzie jest czystsze powietrze.

Z jednej strony budujemy ścieżki i mamy wypożyczalnie, ale z drugiej rządzący ludzie oraz obywatele, którzy nie rozumieją ekologii, zatruwają powietrze. Rozwijamy się rowerowo, jednocześnie sami ten rozwój hamując… Zawsze promowałem jazdę przez okrągły rok, ale teraz polecam rowerzystom, by zimą wybierali kraje, gdzie powietrze jest zdecydowanie czystsze niż w Polsce!