Niezwykła historia zostawionego na pewną śmierć mistrza, który odrodził się niczym feniks z popiołów

Autor: Tereza Antonova

Jego rowerowa kariera była imponująca: rozpoczęła się, gdy miał 17 lat i trwała aż siedem dekad. Był barwną osobowością i przeszedł do historii wyścigów w Nowej Zelandii, a jednak w naszym małym kolarskim świecie prawie nikt o nim nie wspomina. Naprawiamy ten niewybaczalny błąd – oto historia jednego z największych maoryskich rowerzystów wszech czasów.

Wiremu Paratene urodził się w 1909 roku w Nowej Zelandii. Jego matka zmarła podczas porodu, więc opiekę nad nim sprawowała babcia, która niestety zmarła niedługo po córce. Osierocony chłopiec został umieszczony w rodzinie zastępczej, która zmieniła mu imię i nazwisko na William (Bill) Pratney. Wkrótce okazało się, że Bill jest utalentowanym sportowcem, więc postanowił rozwijać swoje umiejętności. Ponieważ był biedny i miał ograniczone środki finansowe, pierwszy rower wyścigowy wykonał z ramy od łóżka.

Kariera młodego „żelaznego człowieka” (jak go nazywano) rozpoczęła się w 1926 roku z niemałymi kłopotami. W 1930 roku podczas wyścigu w Auckland Bill doznał poważnego wypadku, w którym drugi zawodnik zmarł na miejscu. Bill również wydawał się leżeć martwy, więc pozostawiono go na ulicy. Na szczęście po kilku godzinach jakiś przechodzień zauważył drżenie ręki u Billego i przeniesiono go do szpitala.

Pratney pozostawał w śpiączce przez trzy dni, ale ostatecznie przeżył. Nikt w szpitalu nie dawał mu szans na jazdę rowerem, nie mówiąc już o zawodowym ściganiu się. Powrót do zdrowia zajął mu tylko trzy tygodnie, co zakrawało na cud, i tym sposobem Nowozelandczycy odzyskali swojego rowerowego superbohatera, który był w lepszej formie niż kiedykolwiek wcześniej. Pratney rozpoczął zwycięski wyścig – pokonywał dystanse do 193 km. Nadano mu mówiący wszystko przydomek „Bye Bye Bill”, a jego ostatni sprint stał się powszechnie znany.

Bill Pratney ściga się z Warwickiem Daltonem w 1982 roku

W 1937 roku Bill pokonał wielkiego Harry’ego Watsona, pierwszego w Nowej Zelandii kolarza wyścigowego, który brał udział w Tour de France. W wieku 45 lat Pratney pojechał w klasyku Timaru-Christchurch i – oczywiście – wygrał. W tym samym roku wziął udział w nieprzerwanym sześciodniowym wyścigu, urozmaicając go nieprzerwanym 12-godzinnym pedałowaniem, ponieważ członek jego zespołu doznał kontuzji i nie mógł ukończyć wyścigu.

Kiedy skończył 47 lat, Bill przeszedł na emeryturę. Niemal 40 lat później zdecydował, że czas wrócić, i tak właśnie zrobił. W 1991 roku Pratney dołączył do Australian Masters Games. Wystarczyło kilka miesięcy treningu i ukradł złoto swoim o 40 lat młodszym rywalom, choć z racji wieku nie można go było oficjalnie ogłosić zwycięzcą: 83 lata to znacznie powyżej dopuszczalnej granicy.

W ostatnim dużym wyścigu Bill wziął udział, gdy miał 86 lat. Sześć lat później wjechał do rowerowego raju, w którym zapewne śmieje się z tych, którzy kończą karierę po czterdziestce.

Artykuł powstał we współpracy ze skoda-auto.pl